Słuchałem muzyki, wijąc
się między ludźmi idącymi chodnikiem. Dźwięki w słuchawkach zlewały się
z odgłosami jadących, trąbiących samochodów i zgiełkiem miasta nocą.
Otaczały mnie wysokie budynki, w których gdzieniegdzie w oknach paliło
się światło.
Wyszedłem z domu około
godzinę temu. Sam się sobie dziwię że nie wstąpiłem jeszcze do żadnego
baru choć mijałem ich wiele. Odstraszał mnie chyba tłum i hałas w
środku, choć zwykle o tej porze tego pragnąłem.
Jednak... dzisiaj moim wymarzonym towarzyszem jest samotność.
Nie chcę nikogo wokół siebie. Mam decyzje do podjęcia, sprawy do przemyślenia.
Westchnąłem, mijając
kolejną idącą na mnie osobę. Zahaczyłem ramieniem o dziewczynę.
Odwróciła się, odrywając się od prowadzonej rozmowy telefonicznej.
Krzyknęła coś, jednak nie dosłyszałem. Kontynuowałem spacer, nie zważając na to ilu ludzi potrąciłem przez swoje zamyślenie.
Nie byłem w nastroju do
jakichkolwiek kłótni czy rozmów. Przed sobą widziałem już wejście do
parku. Do tego, gdzie spędzałem czas gdy jeszcze chodziłem do szkoły.
Nie wagarowałem. W parku przesiadywałem samotnie po lekcjach. Po co miałem wracac do domu, w którym i tak nikt mnie nie chce?
Zjebana rzeczywistość. Czy musi być taka mroczna i ciężka?
Odgarnąłem czarne, długie włosy z twarzy, jeszcze bardziej chowając usta za biało-czarną arafatkę w kratę.
Jest godzina 22, zimno jak diabli, normalni ludzie siedzą w domach...
Listopadowe noce, niby normalna pogoda. Ale pamiętam że kiedyś zawsze świeciło słońce. W moim życiu lepiej się układało.
Ale potem dorosłem i zrozumiałem co dzieje się wokół mnie.
I że szczęśliwi ludzie to ci, którzy uciekają od problemów, nie zauważają ich.
A ja stawiłem im czoło. I przegrałem.
Próbowałem zmienić ludzi wokół mnie. Ale nie wyszło i jeszcze bardziej się ode mnie odwrócili.
Bo jak powiedzieć ojcu alkoholikowi żeby poszedł się leczyć?
Spróbowałem. I wylądowałem na izbie przyjęć.
Na szczeście tylko raz. Nie zliczę ile wizyt tam moja matka zaliczyła.
A teraz... pewnie siedzi w domu przed telewizorem i stara się unikać ojca. Ja, wolałem uciec i pobyć sam ze sobą.
Park był opustoszały.
Byłem tylko ja, idący donikąd wyłożoną kostką alejką. Moje trampki
poruszały się, wydając dźwięki których nie słyszałem.
Odwróciłem się, by
zobaczyć że naprawde jestem sam nocą w parku. Towarzyszyła mi ciemność i
tylko miejscami światło dawane przez latarnie. Pod jedną z nich stała
ławeczka, na której właśnie postawiłem plecak.
Westchnąłem, widząc opary wydostające się z moich ust. Nie wiem czy temperatura spadła poniżej zera, ale tak wywnioskowałem.
Moje buty chciały
poprowadzić mnie do domu. Lecz wstrzymałem się. Jeszcze troche. Dopóki
nie zamarznę albo mama nie zadzwoni że ten pijak śpi i jest bezpiecznie.
Szkoda mi jej było. Narażała się dla mnie. Zostawała z nim, wyganiając mnie z domu, żebym był bezpieczny.
Nigdy jej za to nie
podziękowałem. Bo w sumie nie wiedziałem czy dobrze robi i nie czułem
się z tym okej. Kochałem ją z całego serca i gdyby coś jej się stało,
nie darowałbym sobie że nie było mnie przy niej.
Z plecaka obszytego w
naszywki zespołów, wydobyłem paczkę papierosów. Leżała zgnieciona między
kilkoma zeszytami i rozwalonymi luźno długopisami. Nie przykładałem
wagi do porządku, nigdy nie miałem poukładane w plecaku czy w życiu.
Z kieszeni wyjąłem
zapalniczkę, gdy już trzymałem fajkę w ustach. Mówili „Rzuć to", „ Nie
truj się". Ale jakoś dobrze mi było w tym świecie. Kiedy piłem i
paliłem, czułem się naprawdę wolny.
Nie zrozumiecie mojego podejścia do życia. Nawet tego nie oczekuje.
Widząc żarzący się
koniec fajki, wyciszyłem muzykę i wsłuchałem się w gasnące odgłosy. Nie
było już słychać ani samochodów ani krzyczących ludzi.
Wciągnąłem dym w usta.
Na horyzoncie widziałem tylko szczyty bloków. Drzewa zasłaniały resztę.
Byłem w samym środku parku, niedaleko fontanny na dziedzińcu.
Za dnia jest tam
tłoczno, ludzie spacerują alejkami ale większość siada po prostu na tej
ogromnej, zdobionej fontannie i słucha szumu wody. Często są to emeryci
albo dzieciaki z gimnazjów, zagapione w telefony.
Ja, usiadłem na drewnianej ławce. Odetchnąłem, wciągając jesienne powietrze w usta, by za chwilę wypuścić dym z nikotyną.
Zacząłem się
zastanawiać, czy nie wracać. Fajnie mi się chodziło, ale zimna pogoda
jakby odrobinę zniechęcała. Aura nie sprzyjała nocnym spacerom, choć w
lecie potrafiłem tak spędzać całe noce.
Wieczorami w barach, pijąc. A noc przeczekując w tym parku czy szwędając się po mieście bez celu, gdzie buty poniosą.
Lubiłem ten styl życia. Czasami.
Bo często marzyłem też o tym, żeby było normalnie.
Normalny dom, normalna rodzina...
W końcu rzuciłem papierosa na podłogę. Westchnałem ciężko.
„normalne nie istnieje"
Pomyślałem i zabrałem plecak, znikając spod latarni.
Wyjąłem telefon, jednak
nie zobaczyłem żadnych nieodebranych połączeń czy wiadomości. W głębi
duszy, czekałem na telefon od matki.
Chciałbym być już w domu i szykować się do spania.
Poszwędam się troche. Może jednak zajdę do baru, bo jestem mocno zestresowany choć tego nie okazuje.
Moja chuda, smukła twarz
wyraża smutek, jak zawsze. Widzę w odbiciu telefonu swoje brązowe oczy,
zwykle zaszklone, wpatrujące się w ziemię. Nie jestem zbyt pewny
siebie, życie mnie takim ukształtowało i raczej nie zmienię już tego.
Nie jestem zbyt wysoki.
Wyglądam raczej na 15 latka, niż na dorosłego chłopaka. Pewnie dlatego
często mylą mnie z dzieciakami z pobliskiego gimnazjum, gdy chodze
kupować fajki w sklepie niedaleko stąd.
Tak... jestem
dzieciakiem z piekła rodem. Tak mnie nazywają, przez długie włosy i
zamiłowanie do ciężkiej muzy. Często jestem zadumany, zamyślony, pewnie
dlatego mówia o mnie też Emo.
W kapturze narzuconym na
głowę, przemierzam kolejne metry alejek. Niedługo wyjdę z tego parku i
chodnikiem przejdę kilka ulic. Wejdę na podwórko w kamienicy, potem do
śmierdzącej klatki, otworze stare drzwi i miejmy nadzieję, nie usłyszę
nic. Ojciec będzie spał, zmęczony chlaniem, mama spokojnie w fotelu
przed telewizorem. Już do tego przywykłem. Zawsze gdy w takie dni
wracam, wyłączam telewizor i okrywam rodzicielkę kocem. Potem, od razu
idę spać.
Zastanawiam się, czy nie
odpalić kolejnego papierosa. Jednak, nie robię tego. Chowam ręce w
kieszeń i przyspieszam kroku, by choć trochę się rozgrzać.
Słuchając muzyki, nie
słyszę ani nie wyczuwam nic niepokojącego. Nie jestem świadomy, że za
chwilę wszystko całkowicie zmieni swoje znaczenie.
Zadumany w sobie, czuję nagle szarpnięcie.
Parsknąłem ciche
„Kurwa". Wysoka postać przede mną trzyma mnie i mimo iż zaczynam się
szarpać, szybko powala mnie na ziemię. Mężczyzna, albo wyjątkowo silna
kobieta...
Puls przyspiesza. Już ani troche nie jest mi zimno.
Zaczynam sapać gdy udaje
mi się odepchnąć napastnika. Będąc już w pozycji klęczącej mam nadzieje
że wstanę i odbiegnę stąd jakby nigdy nic.
Jednak, silna dłoń znów
mnie przewraca. Ten człowiek siada na mnie, blokując wszystkie ruchy.
Zauważam że ma kominiarkę i wyjmuje coś z kieszeni.
Jedną dłonią zasłonił mi usta i choć szarpałem się, a strach, dodawał sił...
Przegrałem.
Nie pamiętam co było potem. Wiem co jest teraz i jak bardzo wtedy zmieniło się wszystko.
Cześć. Mam dla was
nowe opowiadanie. Jest w moim klimacie i mam nadzieje że wam także sie
spodoba. Piszcie co myślicie :) Następny rozdział już wkrótce.
Proszę wam także o udostępnianie tego opowiadania na twitterze, facebooku itp Dziękuje bardzo za pomoc :)